W zeszły piątek Europa Family
postanowiła skorzystać z możliwości wybrania się w góry z doświadczonym
przewodnikiem. Naszym celem było Bakhmaro, letnia miejscowość położona
na wysokości 2050 m n.p.m. . W trakcie sezonu tętni życiem, ale w zimie
zamiera i trudno tam uświadczyć żywego ducha. Miasteczko sprawia
wrażenie opuszczonego i myślę, że mogło być miejscem akcji wielu filmów
grozy. Poza tym jest naprawdę urokliwe. Dookoła góry, kolorowe domki
porozrzucane na zboczach, rzeka przecinająca miasteczko... Cisza i
spokój...
O
ósmej umówiliśmy się z przewodnikiem pod domem Europa Family.
Zapakowaliśmy się sprawnie i bezproblemowo w 7 osób do 5 - osobowego
samochodu terenowego. Było bardzo wygodnie, nawet jedna osoba miała
miejsce leżące na naszych kolankach. Trochę odczuwała pewien dyskomfort
na serpentynach, ale wspólnie próbowaliśmy temu zaradzić. Ogólnie było
bardzo wesoło i coraz bardziej utwierdzaliśmy się w przekonaniu, że
nasza wycieczka będzie jedną, wielką przygodą/anegdotą do opowiedzenia.
Po
dwóch godzinach niekończących się żartów i śmiechów, dojechaliśmy do
domku letniskowego naszego przewodnika w Bakhmaro. Przygotowaliśmy w
pośpiechu śniadanko. Na stół wjechały produkty pochodzenia gruzińskiego,
francuskiego i polskiego. Żadna wyprawa Europa Family nie może się
odbyć bez pasztetu podlaskiego!! Niestety, został nam już tylko
jeden..;( Trzeba będzie pomyśleć o uzupełnieniu zapasów. Kto chce do
mnie przyjechać, to musi zapłacić frycowe w postaci pasztetu i
Berlinek!! Postanowione ;)
Po
zjedzeniu śniadania, przyszedł czas na wycieczkę w góry. Wycieczkę,
która przerodziła się w wyprawę. Jest to istotna różnica. Muszę na
wstępie zaznaczyć, że jestem zupełnym laikiem jeśli rozmawiamy o
chodzeniu po górach. Góry w Polsce zazwyczaj widzę zimową porą jak
wjeżdżam na nie kolejką/krzesełkiem/orczykiem, czyli uprawiając sporty
zimowe. W wakacje zawsze ciągnęło mnie bardziej nad morze i na Mazury -
jednym słowem sporty wodne. Jak zdobywać szczyty po raz pierwszy, to
dlaczego nie w Gruzji...;)
Naszą
wycieczkę rozpoczęliśmy od wejścia do samochodu. Zjechaliśmy z góry,
przeprawiliśmy się przez rzekę samochodem (po co w ogóle budować
mosty??) i zaczęliśmy podjeżdżać pod górę. Wyżej, wyżej i jeszcze wyżej.
Oczywiście żartom nie było końca - w końcu my przecież takie
chojraki;) "Sami możemy podejść pod górę, co nie? Po co w ogóle
samochód? Mamy nogi, to możemy iść. A może wjedziemy samochodem na
szczyt? Może wysiądziemy, bo szybciej wejdziemy na szczyt niż ten
samochód podjedzie pod tę górę? Itp. :). Wisienką na torcie była
sytuacja kiedy wpadając "prawie" samochodem w szczelinę, nawigator
pokładowy zaczął przeraźliwie ostrzegać nas przed katastrofą ("Crush!
Crush! Crush!"). Oczywiście, gdy po wielogodzinnym chodzeniu po górach w
końcu dotarliśmy do samochodu, dziękowaliśmy przewodnikowi za
podjechanie tak wysoko i wspominaliśmy nasze wcześniejsze "żarty" z
pożałowaniem.
Zdobycie
Sakornii nie było naszym celem. Zdobyliśmy go tak przy okazji. No bo
dlaczego nie? ;) Początkowo mieliśmy tylko pochodzić trochę po górach i
wrócić do samochodu. Dotarliśmy do miejsca, gdzie roztacza się piękny
widok na szczyty. Popstrykaliśmy zdjęcia, a w zasadzie ich milion.
Pozując, skacząc, spontaniczne, portretowe, do wyboru - do koloru ;)
Mieliśmy już wracać, kiedy przewodnik wskazał na jeden z trzech szczytów
i zapytał się nas czy nie chcemy na niego wejść. Naszą odpowiedzią było
"Why not?" Ja to w ogóle zrozumiałam, że idziemy po prostu na jakieś
tam wyższe wzniesienie, bliższy "mały" szczyt. Spoko, ja nie wejdę? Dam
radę. Nic, że nie mam pojęcia o wspinaniu się, padam po 10 metrach
intensywnego człapania pod górę (dobrze, że przynajmniej szybko się
regeneruję - z jakiegoś chyba powodu gram na hali na bramce...). Nic, że
niosę na plecach swój cały dobytek (no bo przecież w górach pogoda
zmienia się bardzo szybko i trzeba być zawsze przygotowanym). Nic, że na
szyi cały czas dynda mi aparat ( w końcu jestem paparazzi wszystko musi
być uwiecznione na zdjęciach) i grozi mu zakończenie swojego żywota
(niebezpiecznie bliskie spotkania ze skałami i śniegiem). Jednym słowem,
jak wygląda wspinanie się bez wyobraźni w wykonaniu Joanny. :) Ale w
sumie może to dobrze... Jakbym była świadoma tego co mnie czeka, to
istniałaby możliwość wycofania się z tej wspinaczki, A tak to: "Why
not?" ;)
Wspinanie
oczywiście do najłatwiejszych nie należało. Było mnóstwo chwil
zwątpienia, obliczania sobie dystansu "od skały do skały, przerwa",
przystanków na "zdjęcie i wodę", błagalnego spoglądania na najbliższy
szczyt myśląc, że to już meta i słów wsparcia od "Drużyny Pierścienia".
Była też ogromna radość i szok jak się okazało, że wspięłyśmy się na
szczyt. Bo myślałam, że to ten kolejny... Dziecko we mgle normalnie...;)
Oczywiście
bardzo się cieszyłam jak dotarłyśmy na szczyt, ale musiałyśmy jeszcze z
niego zejść. Już chyba nie wiem co było trudniejsze...Na pewno było
zabawniejsze;) Zbieganie po śniegu, niezliczone "gleby", zapadanie się w
zaspach, gonienie "przewodnika-kozicy", w pośpiechu dzielona
"kawałkami" Krakowska (smak i zapach Krakowskiej w górach - bezcenne) i
najbardziej soczyste jabłko na świecie (taaaak...., "na głodniaka"
wszystko tysiąc razy bardziej smakuje), woda uzupełniana w mijanych
strumyczkach, przeprawianie się przez strumienie, wędrowanie bez endu w
górę i w dół, niekończące zapewnianie przewodnika, że już za tym
wzniesieniem stoi samochód i nasze miny jak się okazywało, że jeszcze
jedna "górka" do pokonania = PRZYGODA :)
Może
mój opis wygląda trochę dramatycznie i może się zdawać, że w ogóle mi
się nie podobało. Nic bardziej mylnego. Czułam ogromną satysfakcję jak
udało mi się dotrzeć na szczyt i z niego zejść ( w końcu odwrotu nie
było ; D ). Przeżyłam fajną przygodę, pierwszy raz wspinałam się tak
wysoko i cieszę się, że dałam radę. Jest to mój osobisty sukces.
Impossible is nothing!!!