środa, 25 grudnia 2013

Z wizytą u znajomych w Rustavi:)

Po dłuższej przerwie od pisania, wracam zwarta i gotowa do opisywania moich przeżyć związanych z odkrywaniem Gruzji;)

Dzisiejszy post będzie dotyczył  wycieczki do Tbilisi i Rustavi. W listopadzie po raz pierwszy odwiedziliśmy stolicę Gruzji, ale nie zdążyliśmy w pełni skorzystać z możliwości jakie oferuje to piękne miasto. Wizyta w Tbilisi była w zasadzie przy okazji, ponieważ naszym celem było zobaczenie naszych znajomych ze szkolenia EVS, innych wolontariuszy, którzy mieszkają w Rustavi. Z tego co pamiętam Rustavi znajduje się jakieś 30 km od stolicy Gruzji. Dla tymczasowego mieszkańca Ozurgeti, Rustavi wydaję się być olbrzymim miastem, pełnym bloków mieszkalnych, posiadającym komunikacje miejską, podzielonym na dzielnice... Znajduje się tam również wiele restauracji, barów i klubów nocnych;) W trakcie spaceru po Rustavi zdobyliśmy wiele ciekawych informacji od naszego Przewodnika Mateusza. W czasach ZSRR Rustavi było jednym z największych ośrodków przemysłowych regionu. Powstało tu wiele fabryk, hut stali i żelaza, wybudowana ważną stację kolejową na trasie Tbilisi-Baku. Siłę roboczą sprowadzono z innych, mniej przemysłowych regionów ZSRR. Specjalnie dla tych robotników budowano wielkie osiedla mieszkalne. W Rustavi nie znajdziemy raczej domków jednorodzinnych.

Po zakończeniu zwiedzania Rustavi postanowiliśmy pochodzić trochę po slackline. Nasi znajomi również chcieli sprawdzić swoje umiejętności. Sami byliśmy ciekawi jak nam pójdzie to spacerowanie po linie, ponieważ z powodu pogody i obowiązków związanych ze sprzątaniem kina, od dawna nie rozwieszaliśmy slackline'a przed blokiem. Ogólnie stwierdzam, że nie było tragedii. Myślałam, że pójdzie mi gorzej. Trochę upadków, walki na linie było, ale konsekwentnie szłam do przodu. Tym razem próbowałam swoich sił na bosaka, ponieważ na wyjazd uzbroiłam się tylko w buty górskie, które zmuszona byłam ściągnąć. Za długo nie poćwiczyliśmy slack'a, ponieważ było zimno a nasze żołądki puste;) Nasi gospodarze wspaniale o nas zadbali w tym trudnym momencie zabierając naszą grupę do restauracji gruzińskiej. Nie będę za bardzo w tym miejscu rozpisywać się o potrawach gruzińskich. Wielokrotnie w moich postach pisałam już na ten temat. Jedynym moim może odkrywczym spostrzeżeniem jest większa różnorodność potraw w większych miastach gruzińskich oraz inny smak i sposób podania dań, które już próbowaliśmy w Ozurgeti. Zawsze jak idę do knajpy gruzińskiej nie wiem co zamówić. Czy postawić na coś znanego mi już  bardzo dobrze i mieć pewność, że będzie mi smakowało czy spróbować czegoś nowego ze wszystkimi konsekwencjami tego czynu? Zazwyczaj kończy się na tym pierwszym wariancie. Nie inaczej było w Rustavi. Standardowo zamówiłam odżachuri, czyli podawane z pieca kawałki wieprzowiny z cebulką, papryką, czosnkiem oraz ziemniakami. Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że rzeczywiście smakowało inaczej niż w Ozurgeti. To co raczej się nie zmienia niezależnie od miejsca, to cena dań w restauracji. Czy to Ozurgeti, Tbilisi czy Rustavi, za przepyszną kolację z winem nie zapłacimy więcej niż 10-15 lari (20-30 zł). W trakcie kolacji miałam również okazję spróbować nowej przystawki, a mianowicie pieczonych krążków sera. Przypominało mi trochę naszego oscypka. Dobra, ale bardzo słona przekąska. Do piwa jak znalazł;)

Jak już pojedliśmy i popiliśmy, przyszedł czas na atrakcję wieczorne zorganizowane przez naszych znajomych z Rustavi. Ale o tym może kiedy indziej...;)

W niedzielę po wspólnym śniadanku w międzynarodowym gronie udaliśmy się z powrotem do Tbilisi. Cel: zakupy świąteczne, wizyta w squacie stworzonym przez naszych znajomych ze szkolenia EVS, lody i kawa w ulubionej kawiarni, obiad w knajpie gruzińskiej oraz wisienka na torcie w postaci kąpieli w gorących łaźniach siarkowych.

Po zostawieniu bagaży na dworcu kolejowym, udaliśmy się na pobliski bazar. Wszystko można tam dostać. Jednym słowem - mydło i powidło. My przede wszystkim byliśmy zainteresowani czurczchelami (orzechy na nitce zanurzone w soku winogronowym), skórami (sprasowany sok owocowy) oraz rękodziełem (czarki i rogi na wino, magnesy na lodówkę, skarpety wełniane). Wszystko oczywiście znaleźliśmy bez problemu, chociaż czasami trudno było wybrać np. czurczchele biorąc pod uwagę liczbę stoisk oraz asortyment. Jedno jest pewne. Tego dnia na pewno sprzedawcy mieli z nas niezły utarg i wrócili szczęśliwsi do domu. Mnie najbardziej urzekła Pani sprzedająca skarpety wełniane. Jej całe stoisko składało się z dwóch kraciastych, plastykowych toreb. Zakup wielu par skarpet niezmiernie ją wzruszył. Przytuliła mnie mocno do siebie, a następnie „pobłogosławiła” mnie po rosyjsku. Małe rzeczy cieszą. Było mi miło, że mogłam komuś pomóc. Nic mnie to nie kosztowało. I tak potrzebowałam tych skarpet, a dla niej było to niecodzienny zarobek.

Kolejnym punktem programu był wizyta u wolontariuszy ze szkolenia, którzy stworzyli squat w miejscu dawnego hipodromu. Miejsce jest niesamowite! Z zewnątrz może się wydawać, że jest zupełnie opuszczone, ale wewnątrz tętni życiem. W trakcie naszego pobytu w squacie obserwowaliśmy wspólne malowanie ścian farbami i sprayami (każdy mógł zostawić po sobie ślad), trening/mecz Ultimate, przygotowywania do koncertu reggae oraz gotowanie posiłku dla stałych bywalców squatu. Duże wrażenie zrobiło nas zaangażowanie i przedsiębiorczość osób związanych z tym miejscem. Czuć było pozytywną energię i atmosferę, która działa jak magnes i przyciąga skutecznie ludzi do tego squatu. Można tylko pogratulować naszym znajomym z Tbilisi takiego proejktu i przede wszystkim skuteczności działania. Chcielibyśmy chociaż w połowie powtórzyć ich sukces i stworzyć takie miejsce u nas w kinie, w Ozurgeti. Z drugiej jednak strony mamy świadomość, że nie jest to do końca możliwe. Tbilisi to nie Ozurgeti. Inna mentalność ludzi, inne możliwości, inne potrzeby.

Dodatkową atrakcję w trakcie naszego pobytu w squacie stanowił francuski "nomada', który w drodze z Afganistanu przez Południowy Kaukaz zatrzymał się w Tbilisi wraz ze swoim taborem (trzy dorosłe psy, dwa małe szczeniaki, kury oraz wielbłąd).  

Wizyta w hipodromie trwała dłużej niż planowaliśmy, więc w pośpiechu udaliśmy się na obiad do małej, gruzińskiej knajpki Racha Znajduje się ona w samym sercu Starego Tbilisi. Jedzenie jest wyśmienite, tradycyjnie przyrządzane i tanie. Trzeba tylko upewnić się czy rachunek został poprawnie podliczony.

Na deser udaliśmy się do naszej ulubionej kawiarni Luca Polare. Szczególnie Wam polecam spróbowanie lodów i gorącej czekolady. Niebo w gębie! Kawiarnia znajduje się przy ulicy Leselidze jakby ktoś się wybierał kiedyś do Tbilisi.

Na koniec naszego świątecznego weekendu zafundowaliśmy sobie relaks w tradycyjnej łaźni. Można wykupić wstęp do publicznej łaźni albo wynająć prywatne pomieszczenie. Wybraliśmy tę druga opcję. Łaźnie wynajęliśmy na 1 godzinę. W ramach tego czasu mogliśmy zażywać kapieli siarkowych, wylegiwać się na krzesełkach, grzać się w saunie, wykapać się, zamówić dodatkowo płatny masaż. Do łaźni można wnieść własne jedzenie i trunki, tak więc jeśli ktoś z was chciałby urządzić swoje przyjecie urodzinowe w Tbilisi – taka łaźnia nie jest zlym pomyslem. Koszt wynajecia sali wyniósł 50 lari. Płacimy za pomieszczenie, a nie za liczbę osób.Naprawdę warto zafundować sobie odrobinę luksusu;)

W drodze powrotnej do Ozurgeti oczywiście nie obyło się bez przygód. Nasza ekipa nie zdążyła na pociąg i musieliśmy zostać jeszcze jedną noc w Tbilisi. Szczerze mówiąc jakoś wyjątkowo dobrze i z humorem przyjęliśmy ten stan rzeczy. Z uśmiechem na twarzy zawróciliśmy do centrum. Zdecydowaliśmy opłacić sobie jedną noc w hostelu znajdującym się przy ulic Rustaveli. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć świąteczne dekoracje nocą, które wspaniale komponowały się z mieniącym się na tysiąc kolorów Tbilisi. W poniedziałek ponownie udaliśmy się na dobrze już nam znaną stację kolejową.

Podróż pociągiem za dnia ma swoje plusy i minusy. Możemy podziwiać niesamowite krajobrazy przez okno oraz przekonać się dlaczego pokonanie trasy z Tbilisi do Ozurgeti trwa tak długo. Nadal jest to dla mnie zagadką, ale chyba jestem coraz bliżej odkrycia prawdy.;) Pomijając "zawrotną" prędkość pociągu, na pewno godzinne stanie na jedne ze stacji oraz dwukrotne odłączanie i przyłączanie wagonów nie przyśpiesza tej podróży;) Pociąg nocny oszczędza nam tych wszystkich atrakcji, ponieważ albo śpimy albo i tak nic nie widzimy przez okno, więc nie mamy czym się denerwować – żyjemy w błogiej nieświadomości;)

Po 10 godzinach podróży pociągiem dotarliśmy w końcu do naszego Ozurgeti. Weekend spędzony w Rustavi i Tblili był krótki, ale bardzo intensywny. Ciesze się, że idea networkingu działa i utrzymujemy kontakt z innymi wolontariuszami EVS. Mam nadzieję, że na kolejne spotkanie nie trzeba będzie długo czekać! Jeszcze raz chciałabym podziękować naszym znajomym z Rustavi za wspaniała opiekę, a w szczególności Przewodnikowi Mateuszowi za jego profesjonalne usługi;)


























niedziela, 1 grudnia 2013

Szkolenie EVS w Sighnaghi

Po dwóch dniach spędzonych w Tbilisi, udaliśmy się na szkolenie EVS do Sighnagi. Wolontariusze EVS w trakcie swojego pobytu w kraju goszczącym mają prawo i obowiązek uczestnictwa w szkoleniu OAT ( On Arrival Training). W przypadku wolontariuszy EVS, którzy realizują projekty trwające dłużej niż 6 miesięcy, mają także obowiązek uczestnictwa w szkoleniu MTM (Mid-Term Meeting. OAT powinien się odbyć jak najszybciej po przyjeździe do kraju goszczącego, a Mid-Term po 6-7 miesiącach trwania projektu.

Celem OAT jest wyposażenie wolontariusza w szczegółową wiedzę na temat Wolontariatu Europejskiego, roli poszczególnych stron w trakcie trwania projektu (organizacja wysyłająca, organizacja goszcząca, wolontariusz, koordynator, mentor) różnic kulturowych, edukacji międzykulturowej oraz sposobów efektywnego wdrażania swoich pomysłów w życie.

MTM pozwala wolontariuszowi przeprowadzić ewaluację swoich dotychczasowych działań, skonfrontować własne doświadczenia z doświadczeniami innych wolontariuszy, znaleźć rozwiązanie dla zaistniałych problemów, wyjaśnić wątpliwości związane z projektem, zastanowić się nad swoim życiem "po" wolontariacie oraz wypełnić Youthpass.

Na razie mam za sobą szkolenie OAT, ale szczerze mówiąc, czuję się jakbym miała już za sobą  szkolenie MTM. Jak sama nazwa wskazuje, OAT powinno się odbyć po przyjeździe, aby przygotować mnie na różnicę kulturowe z którymi będę się konfrontować w Gruzji. Przyjechałam do Ozurgetii na początku października, a do Sighnaghi pojechaliśmy w listopadzie. Miesiąc w kraju o odmiennej kulturze, to naprawdę sporo czasu. Czytając moje posty zdążyliście się zorientować, że każdy spędzony tutaj dzień obfituje w wiele wrażeń. Gruzja zaskakuje, porusza, zmusza do refleksji. Różnice kulturowe sprawiają, że 24 godziny na dobę trzeba analizować własne zachowania i gesty, obserwując gruzińskie zwyczaje.  Nie zawsze od razu wszystko jest zrozumiałe, a nawet po czasie często można dojść do zbyt pochopnych i błędnych wniosków, dlatego tak potrzebne jest szkolenie EVS jak najszybciej po przyjeździe. Wolontariusze z którymi spotkałam się w Sighnaghi w wielu przypadkach wyrażali obawy, że być może z powodu nieznajomości pewnych różnic kulturowych, zdążyli już popełnić jakieś błędy w trakcie swojego projektu. Najczęściej związane z pracą w organizacji goszczącej, a czasami również w sferze prywatnej. "Błąd" to może nawet złe określenie. Dla nich mogło coś się wydawać "oczywistą oczywistością", a dla rodzin ich goszczących czy pracowników organizacji czymś niezwyczajnym. Nie wszystkie rodziny są przygotowane z zakresu edukacji międzykulturowej albo po prostu mają styczność z osobami pochodzącymi z innych krajów. W tym wypadku bardzo łatwo kogoś urazić albo doprowadzić do konfliktu. Gruzini są bardzo otwarci i przyjaźni, ale też potrafią być pamiętliwi. Trudno potem odbudować utracone zaufanie.

W moim przypadku również zdążyło się wydarzyć wiele historii, dlatego na szkolenie OAT  jechałam już z jakimś doświadczeniem, z sytuacjami do opowiedzenia, ze zrealizowanymi projektami do omówienia. Jednym słowem - było co "ewaluować" ;) Stąd moje odczucie, że w jakimś stopniu MTM mam już za sobą. Z drugiej strony może to i dobrze? Przynajmniej było co analizować. Nauka na błędach, może mniej przyjemną, ale też jest skuteczną formą uczenia się międzykulturowego. Opowiadania innych wolontariuszy nie były dla nas jakąś nieznaną rzeczywistością. Każdy z nas dzień po dniu przeżywa te same emocje, zmaga się z podobnymi problemami, ale też czerpie radość z podobnych doświadczeń. Przyjechaliśmy do Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu ze świadomością, że nie będzie łatwo. Jednak co nas nie zabije, to nas wzmocni. Będzie trudno, będą załamania, będą "georgian hating  days", będzie spadek motywacji, ale potem będzie również olbrzymia satysfakcja z wykonanego projektu, ze zrobienia "czegoś" dla "kogoś", z rozwoju osobistego, ze zdobycia nowych umiejętności, z poszerzenia swojej "strefy komfortu". Edukacja międzykulturowa nie tylko pozostanie piękną teorią, ale stanie się wspaniałą i wzbogacającą praktyką. 

Szkolenie było bardzo intensywne, konkretne i pozwoliło mi inaczej spojrzeć na pewne kwestie. Zmuszało do nieustannego wysiłku mentalnego, analizy własnych oczekiwań i pragnień, refleksji na temat przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Szkolenie pomagało również nazwać pewne rzeczy po imieniu, przypomnieć dlaczego znaleźliśmy się w tym miejscu. Nie zawsze te rozmowy " z samym sobą" były łatwe. Szczególnie jak się ma już 26 lat na karku, od liceum się marzyło żeby realizować projektu w ramach programu "Młodzież w Działaniu, a w perspektywie zostać koordynatorem EVS. Pojawiły się momenty zwątpienia, ale na szczęście na krótko. Każdy chyba takie małe załamanie przeżył. Szkolenie OAT drastycznie sprowadza cię na ziemię, uzmysławia pewne nieuniknione etapy projektu, ale też daje kopa na dalsze działanie. Po Sighnaghi wróciliśmy do Ozurgetii z nową energią i gotowi na podbój świata. ;)

Szkolenie OAT, to nie tylko sesje treningowe, ale przede wszystkim kontakt z innymi wolontariuszami w mniej formalnych okolicznościach. Rozmowy z nimi to kopalnia pomysłów i dobrych rad.  Dzięki nim można popatrzyć na na różne sytuacje z innej perspektywy. Wspólne tańce i śpiewy, energizery, Dixit i wino w tle skutecznie ułatwiły nawiązanie kontaktów ;)

Pewnie trochę Was zanudziłam tym postem, ale po prostu czułam potrzebę podzielenia się moimi przemyśleniami.

Na koniec informacja na temat Sighnaghi i trochę fotek ze szkolenia.