wtorek, 15 kwietnia 2014

Here I come again ; )

Od ostatniego postu minęło trochę czasu, nawet nie mam nic na swoje usprawiedliwienie. Na pewno powodem mojej blogowej nieobecności nie była gruzińska rutyna (takie wyrażenie tutaj nie istnieje), prędzej już nadmiar wrażeń... Dużo w międzyczasie się wydarzyło, nawet nie wiem od czego zacząć... Gruziński Nowy Rok, supra w Szemokmedi, wizyta znajomych wolontariusz z Rustavi w Ozurgeti, pierwsze odwiedziny w wykonaniu gości z zagranicy (tu ukłon w stronę Bapci i Ryby), organizacja Wymiany Młodzieżowej, spotkanie Mid-Term EVS w Armenii, budowa Centrum Młodzieżowego, organizacja eventów dla społeczności lokalnej, „wakacyjny” weekend w Kobuleti, przybycie nowych wolontariuszy EVS, przeprowadzka do centrum.

Wyjątkowo może jednak zacznę od końca, chociaż nawet nie próbuje w jednym poście streścić tych trzech miesięcy, które minęły od mojego przyjazdu ponownego do Gruzji po świętach. A więc na pierwszy ogień idzie „przeprowadzka do centrum”;)




















Na początku marca zmieniłam adres zamieszkania. Przeprowadziłam się do moich znajomych do centrum Ozurgeti. Nie mieszkam już w domu u rodziny goszczącej, a w bloku z innymi wolontariuszami. Czynniki które skłoniły mnie do zmiany tego stanu rzeczy? W zasadzie odgórna decyzja organizacji wynikająca z przyjazdu nowych wolontariuszy i potrzeby zakwaterowania ich w drugim mieszkaniu wolontariackim. Szefostwo zaproponowało pewne przesunięcia mieszkalne i tak o to Asia wylądowała w mieszkaniu z Erell, Ewą i Matilde (wolontariuszka z Francji), Grzesiek przeniósł się do drugiej kwatery i zamieszkał z czwórką nowych wolontariuszy z krajów bałtyckich.

Plus i minusy tej decyzji? Na pewno mieszkanie w centrum w mojej sytuacji jest bardziej praktyczne. Odszedł problem dojazdów i powrotów na rowerze/pieszo/taxi/z Levanem. Nie zależę już od stanu technicznego mojego roweru, nie wydaję milionów lari na taxi, nie mam dylematów moralnych z zostawaniem na noc w centrum i spędzania za mało czasu z rodziną goszcząca, nie muszę codziennie wyruszać w jednodniową podróż pakując mój plecak na wszystkie nieprzewidziane okazje, w pełni cieszę się pracą w kinie przechodzącą płynnie w organizację eventów/wspólne gotowanie posiłku/naukę rosyjskiego/piknik nad rzeką/oglądanie filmu i tak dalej. Nie muszę planować, analizować, przygotowywać planów awaryjnych. Jestem gotowa każdego dnia na to co przyniesie mi Gruzja (a potrafi często zaskoczyć jak już sami wiecie). Czuje się dużo bardziej zrelaksowana i spokojna. Co jeszcze? Widok z okna na góry oczywiście, ale to akurat norma w Gruzji. Gdzie się nie spojrzy ośnieżone szczyty;) Na przykład siedząc w Kobuleti na plaży na lewo mamy mały Kaukaz, a na prawo Duży Kaukaz. Z balkonu mojego pokoju mam teraz inną perspektywę.

Minusy przeprowadzki? Na pewno brak kontaktu z rodziną goszczącą, szczególnie z Tamilą, a co za tym idzie, mniejszy kontakt bezpośredni z kulturą gruzińską wynikający ze wspólnych posiłków, rozmów przy stole, obserwacji zwyczajów, nauki języka gruzińskiego i rosyjskiego. Miałam w planach częste odwiedziny mojej rodziny gruzińskiej, ale na razie praca w kinie i inne zajęcia, uniemożliwiły mi wyprawę do mojego poprzedniego miejsca zamieszkania. Mam nadzieję, że w najbliższym czasie mimo wszystko uda mi się odwiedzić mój stary dom. Co jeszcze? Widok z okna, a w zasadzie mojego łóżka (ale o tym już było). Samo mieszkanie w domu z ogrodem różni się od mieszkania w bloku. Nie muszę chyba tego wyjaśniać.
 
Cały czas gadam o budowie centrum młodzieżowego oraz organizacji eventów, a w ogóle Wam nie wyjaśniłam co tak w zasadzie się za tym kryje;) Może nawet dobrze, że poświęcę temu tematowi część mojego posta, bo jeszcze pomyślcie, że nic tutaj nie robię, tylko degustuję bezgranicznie potrawy i trunki gruzińskie.

 

     











O co w  zasadzie chodzi z tym Centrum Młodzieżowym? Pewnie niektórzy z Was, którzy mają dostęp do Facebooka, zauważyli, że w ostatnim czasie udostępniam na mojej ścianie wiele postów pochodzących ze strony FOCUS. Nazwa ta pochodzi od Free Ozurgeti Cinema United Place. W dawnym i zaniedbanym kinie, chcemy stworzyć miejsce dla młodzieży, w którym będzie mogła spędzać wolny czas po szkole, odrobić lekcje, pograć w gry planszowe i ping ponga, wypić herbatę i zjeść kawałek tarty, poczytać książkę, wziąć udział w prowadzonych przez nas warsztatach i projektach. Lwią część pracy zajęło nam doprowadzenie tego miejsca do stanu używalność. Wyczyściliśmy ściany, łazienki, uporządkowaliśmy pomieszczenia. Drugi etapem była naprawa elektryczności i ubikacji w łazienkach oraz budowa mebli do naszego centrum. Nie chcieliśmy kupować wyposażenia (w zasadzie i tak nie mamy za co), woleliśmy użyć znalezione i dostępne nam materiały do stworzenia niepowtarzalnych przedmiotów. Tańszy i ekologiczny sposób, wymagający dużo kreatywności, energii i czasu, ale za to gwarantujący 100 procent satysfakcji z wykonanej roboty. Poza tym, w trakcie zbijania i malowania mebli poznaliśmy wiele osób, które oferowały nam swoją pomoc. Poprzez mowę ciała, szczątkową znajomość gruzińskiego i w miarę komunikacyjna rosyjskiego, byliśmy w stanie się dojść do porozumienia.












Otwarcie Centrum Młodzieżowego trochę się przedłuża, ale tak to już właśnie jest w Gruzji. Z jednej strony trzeba się uzbroić w cierpliwość, zweryfikować swoje wymagania i wyobrażenia i Centrum i zadowolić się tym co da się zrobić. Z drugiej jednak strony czasami w jeden dzień udaję nam się załatwić wiele spraw, które uznaliśmy za niewykonalne. Niezła szkoła radzenia sobie w każdej sytuacji i pobudzania umysłu do szukania nowych rozwiązań.

Oficjalne otwarcie zaplanowaliśmy na Dzień Europy (9 maja). Połączymy prezentację naszego Centrum z Piknikiem Europejskim.

P.S: Właśnie wróciłam z podróży po Wschodniej Gruzji i Armenii. Kolejne przygody do opisania;)

środa, 25 grudnia 2013

Z wizytą u znajomych w Rustavi:)

Po dłuższej przerwie od pisania, wracam zwarta i gotowa do opisywania moich przeżyć związanych z odkrywaniem Gruzji;)

Dzisiejszy post będzie dotyczył  wycieczki do Tbilisi i Rustavi. W listopadzie po raz pierwszy odwiedziliśmy stolicę Gruzji, ale nie zdążyliśmy w pełni skorzystać z możliwości jakie oferuje to piękne miasto. Wizyta w Tbilisi była w zasadzie przy okazji, ponieważ naszym celem było zobaczenie naszych znajomych ze szkolenia EVS, innych wolontariuszy, którzy mieszkają w Rustavi. Z tego co pamiętam Rustavi znajduje się jakieś 30 km od stolicy Gruzji. Dla tymczasowego mieszkańca Ozurgeti, Rustavi wydaję się być olbrzymim miastem, pełnym bloków mieszkalnych, posiadającym komunikacje miejską, podzielonym na dzielnice... Znajduje się tam również wiele restauracji, barów i klubów nocnych;) W trakcie spaceru po Rustavi zdobyliśmy wiele ciekawych informacji od naszego Przewodnika Mateusza. W czasach ZSRR Rustavi było jednym z największych ośrodków przemysłowych regionu. Powstało tu wiele fabryk, hut stali i żelaza, wybudowana ważną stację kolejową na trasie Tbilisi-Baku. Siłę roboczą sprowadzono z innych, mniej przemysłowych regionów ZSRR. Specjalnie dla tych robotników budowano wielkie osiedla mieszkalne. W Rustavi nie znajdziemy raczej domków jednorodzinnych.

Po zakończeniu zwiedzania Rustavi postanowiliśmy pochodzić trochę po slackline. Nasi znajomi również chcieli sprawdzić swoje umiejętności. Sami byliśmy ciekawi jak nam pójdzie to spacerowanie po linie, ponieważ z powodu pogody i obowiązków związanych ze sprzątaniem kina, od dawna nie rozwieszaliśmy slackline'a przed blokiem. Ogólnie stwierdzam, że nie było tragedii. Myślałam, że pójdzie mi gorzej. Trochę upadków, walki na linie było, ale konsekwentnie szłam do przodu. Tym razem próbowałam swoich sił na bosaka, ponieważ na wyjazd uzbroiłam się tylko w buty górskie, które zmuszona byłam ściągnąć. Za długo nie poćwiczyliśmy slack'a, ponieważ było zimno a nasze żołądki puste;) Nasi gospodarze wspaniale o nas zadbali w tym trudnym momencie zabierając naszą grupę do restauracji gruzińskiej. Nie będę za bardzo w tym miejscu rozpisywać się o potrawach gruzińskich. Wielokrotnie w moich postach pisałam już na ten temat. Jedynym moim może odkrywczym spostrzeżeniem jest większa różnorodność potraw w większych miastach gruzińskich oraz inny smak i sposób podania dań, które już próbowaliśmy w Ozurgeti. Zawsze jak idę do knajpy gruzińskiej nie wiem co zamówić. Czy postawić na coś znanego mi już  bardzo dobrze i mieć pewność, że będzie mi smakowało czy spróbować czegoś nowego ze wszystkimi konsekwencjami tego czynu? Zazwyczaj kończy się na tym pierwszym wariancie. Nie inaczej było w Rustavi. Standardowo zamówiłam odżachuri, czyli podawane z pieca kawałki wieprzowiny z cebulką, papryką, czosnkiem oraz ziemniakami. Na swoją obronę mogę tylko powiedzieć, że rzeczywiście smakowało inaczej niż w Ozurgeti. To co raczej się nie zmienia niezależnie od miejsca, to cena dań w restauracji. Czy to Ozurgeti, Tbilisi czy Rustavi, za przepyszną kolację z winem nie zapłacimy więcej niż 10-15 lari (20-30 zł). W trakcie kolacji miałam również okazję spróbować nowej przystawki, a mianowicie pieczonych krążków sera. Przypominało mi trochę naszego oscypka. Dobra, ale bardzo słona przekąska. Do piwa jak znalazł;)

Jak już pojedliśmy i popiliśmy, przyszedł czas na atrakcję wieczorne zorganizowane przez naszych znajomych z Rustavi. Ale o tym może kiedy indziej...;)

W niedzielę po wspólnym śniadanku w międzynarodowym gronie udaliśmy się z powrotem do Tbilisi. Cel: zakupy świąteczne, wizyta w squacie stworzonym przez naszych znajomych ze szkolenia EVS, lody i kawa w ulubionej kawiarni, obiad w knajpie gruzińskiej oraz wisienka na torcie w postaci kąpieli w gorących łaźniach siarkowych.

Po zostawieniu bagaży na dworcu kolejowym, udaliśmy się na pobliski bazar. Wszystko można tam dostać. Jednym słowem - mydło i powidło. My przede wszystkim byliśmy zainteresowani czurczchelami (orzechy na nitce zanurzone w soku winogronowym), skórami (sprasowany sok owocowy) oraz rękodziełem (czarki i rogi na wino, magnesy na lodówkę, skarpety wełniane). Wszystko oczywiście znaleźliśmy bez problemu, chociaż czasami trudno było wybrać np. czurczchele biorąc pod uwagę liczbę stoisk oraz asortyment. Jedno jest pewne. Tego dnia na pewno sprzedawcy mieli z nas niezły utarg i wrócili szczęśliwsi do domu. Mnie najbardziej urzekła Pani sprzedająca skarpety wełniane. Jej całe stoisko składało się z dwóch kraciastych, plastykowych toreb. Zakup wielu par skarpet niezmiernie ją wzruszył. Przytuliła mnie mocno do siebie, a następnie „pobłogosławiła” mnie po rosyjsku. Małe rzeczy cieszą. Było mi miło, że mogłam komuś pomóc. Nic mnie to nie kosztowało. I tak potrzebowałam tych skarpet, a dla niej było to niecodzienny zarobek.

Kolejnym punktem programu był wizyta u wolontariuszy ze szkolenia, którzy stworzyli squat w miejscu dawnego hipodromu. Miejsce jest niesamowite! Z zewnątrz może się wydawać, że jest zupełnie opuszczone, ale wewnątrz tętni życiem. W trakcie naszego pobytu w squacie obserwowaliśmy wspólne malowanie ścian farbami i sprayami (każdy mógł zostawić po sobie ślad), trening/mecz Ultimate, przygotowywania do koncertu reggae oraz gotowanie posiłku dla stałych bywalców squatu. Duże wrażenie zrobiło nas zaangażowanie i przedsiębiorczość osób związanych z tym miejscem. Czuć było pozytywną energię i atmosferę, która działa jak magnes i przyciąga skutecznie ludzi do tego squatu. Można tylko pogratulować naszym znajomym z Tbilisi takiego proejktu i przede wszystkim skuteczności działania. Chcielibyśmy chociaż w połowie powtórzyć ich sukces i stworzyć takie miejsce u nas w kinie, w Ozurgeti. Z drugiej jednak strony mamy świadomość, że nie jest to do końca możliwe. Tbilisi to nie Ozurgeti. Inna mentalność ludzi, inne możliwości, inne potrzeby.

Dodatkową atrakcję w trakcie naszego pobytu w squacie stanowił francuski "nomada', który w drodze z Afganistanu przez Południowy Kaukaz zatrzymał się w Tbilisi wraz ze swoim taborem (trzy dorosłe psy, dwa małe szczeniaki, kury oraz wielbłąd).  

Wizyta w hipodromie trwała dłużej niż planowaliśmy, więc w pośpiechu udaliśmy się na obiad do małej, gruzińskiej knajpki Racha Znajduje się ona w samym sercu Starego Tbilisi. Jedzenie jest wyśmienite, tradycyjnie przyrządzane i tanie. Trzeba tylko upewnić się czy rachunek został poprawnie podliczony.

Na deser udaliśmy się do naszej ulubionej kawiarni Luca Polare. Szczególnie Wam polecam spróbowanie lodów i gorącej czekolady. Niebo w gębie! Kawiarnia znajduje się przy ulicy Leselidze jakby ktoś się wybierał kiedyś do Tbilisi.

Na koniec naszego świątecznego weekendu zafundowaliśmy sobie relaks w tradycyjnej łaźni. Można wykupić wstęp do publicznej łaźni albo wynająć prywatne pomieszczenie. Wybraliśmy tę druga opcję. Łaźnie wynajęliśmy na 1 godzinę. W ramach tego czasu mogliśmy zażywać kapieli siarkowych, wylegiwać się na krzesełkach, grzać się w saunie, wykapać się, zamówić dodatkowo płatny masaż. Do łaźni można wnieść własne jedzenie i trunki, tak więc jeśli ktoś z was chciałby urządzić swoje przyjecie urodzinowe w Tbilisi – taka łaźnia nie jest zlym pomyslem. Koszt wynajecia sali wyniósł 50 lari. Płacimy za pomieszczenie, a nie za liczbę osób.Naprawdę warto zafundować sobie odrobinę luksusu;)

W drodze powrotnej do Ozurgeti oczywiście nie obyło się bez przygód. Nasza ekipa nie zdążyła na pociąg i musieliśmy zostać jeszcze jedną noc w Tbilisi. Szczerze mówiąc jakoś wyjątkowo dobrze i z humorem przyjęliśmy ten stan rzeczy. Z uśmiechem na twarzy zawróciliśmy do centrum. Zdecydowaliśmy opłacić sobie jedną noc w hostelu znajdującym się przy ulic Rustaveli. Dzięki temu mogliśmy zobaczyć świąteczne dekoracje nocą, które wspaniale komponowały się z mieniącym się na tysiąc kolorów Tbilisi. W poniedziałek ponownie udaliśmy się na dobrze już nam znaną stację kolejową.

Podróż pociągiem za dnia ma swoje plusy i minusy. Możemy podziwiać niesamowite krajobrazy przez okno oraz przekonać się dlaczego pokonanie trasy z Tbilisi do Ozurgeti trwa tak długo. Nadal jest to dla mnie zagadką, ale chyba jestem coraz bliżej odkrycia prawdy.;) Pomijając "zawrotną" prędkość pociągu, na pewno godzinne stanie na jedne ze stacji oraz dwukrotne odłączanie i przyłączanie wagonów nie przyśpiesza tej podróży;) Pociąg nocny oszczędza nam tych wszystkich atrakcji, ponieważ albo śpimy albo i tak nic nie widzimy przez okno, więc nie mamy czym się denerwować – żyjemy w błogiej nieświadomości;)

Po 10 godzinach podróży pociągiem dotarliśmy w końcu do naszego Ozurgeti. Weekend spędzony w Rustavi i Tblili był krótki, ale bardzo intensywny. Ciesze się, że idea networkingu działa i utrzymujemy kontakt z innymi wolontariuszami EVS. Mam nadzieję, że na kolejne spotkanie nie trzeba będzie długo czekać! Jeszcze raz chciałabym podziękować naszym znajomym z Rustavi za wspaniała opiekę, a w szczególności Przewodnikowi Mateuszowi za jego profesjonalne usługi;)


























niedziela, 1 grudnia 2013

Szkolenie EVS w Sighnaghi

Po dwóch dniach spędzonych w Tbilisi, udaliśmy się na szkolenie EVS do Sighnagi. Wolontariusze EVS w trakcie swojego pobytu w kraju goszczącym mają prawo i obowiązek uczestnictwa w szkoleniu OAT ( On Arrival Training). W przypadku wolontariuszy EVS, którzy realizują projekty trwające dłużej niż 6 miesięcy, mają także obowiązek uczestnictwa w szkoleniu MTM (Mid-Term Meeting. OAT powinien się odbyć jak najszybciej po przyjeździe do kraju goszczącego, a Mid-Term po 6-7 miesiącach trwania projektu.

Celem OAT jest wyposażenie wolontariusza w szczegółową wiedzę na temat Wolontariatu Europejskiego, roli poszczególnych stron w trakcie trwania projektu (organizacja wysyłająca, organizacja goszcząca, wolontariusz, koordynator, mentor) różnic kulturowych, edukacji międzykulturowej oraz sposobów efektywnego wdrażania swoich pomysłów w życie.

MTM pozwala wolontariuszowi przeprowadzić ewaluację swoich dotychczasowych działań, skonfrontować własne doświadczenia z doświadczeniami innych wolontariuszy, znaleźć rozwiązanie dla zaistniałych problemów, wyjaśnić wątpliwości związane z projektem, zastanowić się nad swoim życiem "po" wolontariacie oraz wypełnić Youthpass.

Na razie mam za sobą szkolenie OAT, ale szczerze mówiąc, czuję się jakbym miała już za sobą  szkolenie MTM. Jak sama nazwa wskazuje, OAT powinno się odbyć po przyjeździe, aby przygotować mnie na różnicę kulturowe z którymi będę się konfrontować w Gruzji. Przyjechałam do Ozurgetii na początku października, a do Sighnaghi pojechaliśmy w listopadzie. Miesiąc w kraju o odmiennej kulturze, to naprawdę sporo czasu. Czytając moje posty zdążyliście się zorientować, że każdy spędzony tutaj dzień obfituje w wiele wrażeń. Gruzja zaskakuje, porusza, zmusza do refleksji. Różnice kulturowe sprawiają, że 24 godziny na dobę trzeba analizować własne zachowania i gesty, obserwując gruzińskie zwyczaje.  Nie zawsze od razu wszystko jest zrozumiałe, a nawet po czasie często można dojść do zbyt pochopnych i błędnych wniosków, dlatego tak potrzebne jest szkolenie EVS jak najszybciej po przyjeździe. Wolontariusze z którymi spotkałam się w Sighnaghi w wielu przypadkach wyrażali obawy, że być może z powodu nieznajomości pewnych różnic kulturowych, zdążyli już popełnić jakieś błędy w trakcie swojego projektu. Najczęściej związane z pracą w organizacji goszczącej, a czasami również w sferze prywatnej. "Błąd" to może nawet złe określenie. Dla nich mogło coś się wydawać "oczywistą oczywistością", a dla rodzin ich goszczących czy pracowników organizacji czymś niezwyczajnym. Nie wszystkie rodziny są przygotowane z zakresu edukacji międzykulturowej albo po prostu mają styczność z osobami pochodzącymi z innych krajów. W tym wypadku bardzo łatwo kogoś urazić albo doprowadzić do konfliktu. Gruzini są bardzo otwarci i przyjaźni, ale też potrafią być pamiętliwi. Trudno potem odbudować utracone zaufanie.

W moim przypadku również zdążyło się wydarzyć wiele historii, dlatego na szkolenie OAT  jechałam już z jakimś doświadczeniem, z sytuacjami do opowiedzenia, ze zrealizowanymi projektami do omówienia. Jednym słowem - było co "ewaluować" ;) Stąd moje odczucie, że w jakimś stopniu MTM mam już za sobą. Z drugiej strony może to i dobrze? Przynajmniej było co analizować. Nauka na błędach, może mniej przyjemną, ale też jest skuteczną formą uczenia się międzykulturowego. Opowiadania innych wolontariuszy nie były dla nas jakąś nieznaną rzeczywistością. Każdy z nas dzień po dniu przeżywa te same emocje, zmaga się z podobnymi problemami, ale też czerpie radość z podobnych doświadczeń. Przyjechaliśmy do Gruzji, Armenii i Azerbejdżanu ze świadomością, że nie będzie łatwo. Jednak co nas nie zabije, to nas wzmocni. Będzie trudno, będą załamania, będą "georgian hating  days", będzie spadek motywacji, ale potem będzie również olbrzymia satysfakcja z wykonanego projektu, ze zrobienia "czegoś" dla "kogoś", z rozwoju osobistego, ze zdobycia nowych umiejętności, z poszerzenia swojej "strefy komfortu". Edukacja międzykulturowa nie tylko pozostanie piękną teorią, ale stanie się wspaniałą i wzbogacającą praktyką. 

Szkolenie było bardzo intensywne, konkretne i pozwoliło mi inaczej spojrzeć na pewne kwestie. Zmuszało do nieustannego wysiłku mentalnego, analizy własnych oczekiwań i pragnień, refleksji na temat przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Szkolenie pomagało również nazwać pewne rzeczy po imieniu, przypomnieć dlaczego znaleźliśmy się w tym miejscu. Nie zawsze te rozmowy " z samym sobą" były łatwe. Szczególnie jak się ma już 26 lat na karku, od liceum się marzyło żeby realizować projektu w ramach programu "Młodzież w Działaniu, a w perspektywie zostać koordynatorem EVS. Pojawiły się momenty zwątpienia, ale na szczęście na krótko. Każdy chyba takie małe załamanie przeżył. Szkolenie OAT drastycznie sprowadza cię na ziemię, uzmysławia pewne nieuniknione etapy projektu, ale też daje kopa na dalsze działanie. Po Sighnaghi wróciliśmy do Ozurgetii z nową energią i gotowi na podbój świata. ;)

Szkolenie OAT, to nie tylko sesje treningowe, ale przede wszystkim kontakt z innymi wolontariuszami w mniej formalnych okolicznościach. Rozmowy z nimi to kopalnia pomysłów i dobrych rad.  Dzięki nim można popatrzyć na na różne sytuacje z innej perspektywy. Wspólne tańce i śpiewy, energizery, Dixit i wino w tle skutecznie ułatwiły nawiązanie kontaktów ;)

Pewnie trochę Was zanudziłam tym postem, ale po prostu czułam potrzebę podzielenia się moimi przemyśleniami.

Na koniec informacja na temat Sighnaghi i trochę fotek ze szkolenia.





















poniedziałek, 25 listopada 2013

Wycieczka do Tbilisi:)

W zeszły poniedziałek wróciłam do Ozurgeti po prawie tygodniowej nieobecności. Najpierw nocnym pociągiem Europa Family udała się do Tbilisi, a po dwóch dniach przemieściła się do Sighnaghi. W planie po drodze był jeszcze Kazbegi, ale niestety pogoda nie dopisała. Może następnym razem się uda.



Podróż nocnym pociągiem na początku trochę nas przerażała. Nie udało nam się zdobyć biletów na kuszetki, a miejsca siedzące nie do końca nas przekonywały. Do tej pory jechaliśmy pociągiem tylko raz, do Batumi, więc o ile pamiętacie moją relację z tamtej podróży, to możecie zrozumieć nasze obawy. 10 godzin w pozycji siedzącej, bez możliwości rozłożenia fotela, osnuci dymem papierosowym, wiecznie wchodzące i wychodzące osoby sprzedające mydło i powidło, a może także czyhające na nasz dobytek? Nie, nie byliśmy do końca przekonani do tego pomysłu, ale jakoś przecież trzeba dojechać do Tbilisi. W większej grupie zawsze raźniej się podróżuje, a w planie przewidziane były jeszcze obchody Dnia Niepodległości, urodziny Szu i imieniny Marcina;) Na szczęście nasze obawy nie znalazły potwierdzenia w rzeczywistości. Miejsca numerowane, rozkładane i wygodne fotele, nawet telewizorek (3 razy pod rząd ten sam film z Stevenem Seagalem w roli głównej), czujny konduktor, zakaz palenia w wagonie (tylko było można palić przy toaletach). Dodam na koniec, że koszt tej przyjemności wyniósł nas 14 lari.



Sam przejazd nawet się mi nie dłużył. Jak to Europa Family, do pociągu zabraliśmy pokaźną wałówkę (pozostałości z Cooking Day), brakowało tylko jajek na miękko...;) Oczywiście cały wagon wiedział, że nadszedł czas na kolację. Zaopatrzeni w plastikowe talerzyki i widelce, porcję sałatki jarzynowej i ratatouille, kawałka chleba szoti – przystąpiliśmy do konsumpcji:) Swoją drogą nie rozumiem jak Gruzini mogą wytrzymać 10 godzin bez jedzenia. Fakt, że momentalnie zasypiają po wejściu do pociągu i w zasadzie budzą się na stacji docelowej, ale mimo wszystko? Jaka jest ich taktyka? Muszą przeprowadzić dochodzenie w tym temacie.



Podróż przebiegała bardzo szybko, umilaliśmy sobie czas rozmowami, słuchaniem muzyki, a po 12 w nocy przystąpiliśmy do oficjalnych uroczystości obchodów Dnia Niepodległości. Od miesiąca w walizce trzymałam niezbędne na tę okazję produkty. Po założeniu koszulki reprezentacji Polski, na stoliczek wjechał: Torcik Wedlowski, Śliwki w czekoladzie, Pasztet podlaski oraz Żubrówka. Miały być jeszcze Krówki, ale niestety nie mam aż tak silnej woli. Co Krówka, to Krówka ;) Przez miesiąc w mojej Wieży zdążyłam rozmontować mały zapasik. Wieżą nazywam pokój w moim domu. To tak na przyszłość;)



O 6.30 dojechaliśmy do Tbilisi. Zdążyliśmy się trochę przespać, ale jak wysiedliśmy z pociągu, to bardziej wyglądaliśmy jak Zombie Family niż Europa Family. Nasz hostel znajdował się w samym centrum Tbilisi, przy Al. Rustaveli. Jest to najdłuższa aleja w Tbilisi. Jej długość wynosi 1,5 km. Przy Rustaveli znajdują się m. in. markowe sklepy, galerie, muzea, opera, siedziba gruzińskiego Parlamentu.



Dotarliśmy do hostelu, zostawiliśmy bagaż, a następnie rozpoczęliśmy zwiedzanie miasta. Naszym pierwszym przystankiem było wzgórze Mtacminda (800 m. n. p. m.). Znajduje się na nim pięknie oświetlona wieża telewizyjna, park rozrywki z równie przepięknie oświetlonym diabelskim młynem oraz restauracja. Na wzgórze można dotrzeć na wiele sposobów. Kolejką bezpośrednio do lunaparku (taka jak w Krynicy), kolejką linową (takie wagoniki) do pomnika Matki Gruzji i potem na piechotę przejść, marszrutką oraz na piechotę wspinając się po zboczu góry. Teraz pytanie za 100 pkt. Jaki sposób wybrała Europa Family po 10 godz. jazdy nocnym pociągiem? Oczywiście, że wspinaczkę. Why not? Po posileniu się w McDonalds (wybitnie niegruzińsko), żwawym krokiem wyruszyliśmy pod górę. Wspinaczka nie była tak trudna jak w Bakhmaro, po drodze podziwialiśmy panoramę Tbilisi, pozdrawialiśmy się z innym „pielgrzymami”, byliśmy pod wrażeniem sprawności pewnej Babuszki (robiła szereg skomplikowanych ćwiczeń przy źródełku w połowie wzgórza), robiliśmy mnóstwo zdjęć. Gdy dotarliśmy na sam szczyt wzgórza, przenieśliśmy się na parę godzin do Nibylandii. Poczekaliśmy na otwarcie lunaparku i skorzystaliśmy z paru atrakcji. Wydaliśmy najszybciej w naszym życiu 5 lari (przejażdżka rollercoaster'em) oraz podziwialiśmy Tbilisi z Diabelskiego Młyna.



W lunaparku zatraciliśmy się zupełnie. Nawet nie wiem kiedy ten czas minął tak szybko. Po przygodach na wzgórzu nie mieliśmy już siły na nic. Zmęczenie po podróży nocnej dało się we znaki i postanowiliśmy odpocząć w hostelu. Szybko się okazało, że nie będzie to takie proste. W Gruzji najlepiej czasami nic nie planować, bo i tak plany się często zmieniają w ostatniej chwili. Spontan rządzi! Dostaliśmy zaproszenie od właściciela hostelu (Egipcjanina) na degustację wina i po krótkim namyśle postanowiliśmy z niego korzystać. Wieczór przebiegł bardzo spokojnie. Przy jednym stole spotkali się Polacy, Francuzi, Niemka, Gruzini, Egipcjanin i Kazaszka, więc było bardzo ciekawie.



Następnego dnia kontynuowaliśmy odkrywanie miasta. Tradycyjnie, nie będę za bardzo rozpisywać się o samych miejscach wartych odwiedzenia. Tbilisi przypomina inne miasta europejskie. Tutaj tempo życia jest szybsze, ludzie pędzą do pracy/szkoły/domu, w metrze ścisk, dookoła kalejdoskop różnych subkultur, wesoło i kolorowo, korki na ulicach (przejście na drugą stronę czasami graniczy z cudem), mnóstwo sklepów, restauracji oraz kawiarni. Dzieje się, dzieje. W Tbilisi znajdziecie wszystkie kuchnie świata, puby, kluby, klubokawiarnie, Na razie jeszcze za bardzo nocnego życia w Tbilisi nie zakosztowaliśmy, ale za to skorzystaliśmy z możliwości zjedzenia niegruzińskiego obiadu, aby trochę urozmaicić nasze odżywianie się w Gruzji. 

Wieczorem zorganizowaliśmy w  hostelu kolejny, spontaniczny Cooking Event, tym razem zakończony pełnym sukcesem. Na tę okazję przygotowaliśmy pierogi ruskie, tortillę oraz owoce w czekoladzie. Właściciel przyrządził wspaniale doprawione mięso (baranina). Nasz gruziński znajomy za bardzo się nie napracował, bo zakupił w sklepie mrożone chinkali. Kazaszka usmażyła ryż z kurczakiem. Kolacja była pyszna, ale nie trwała długo. Następnego dnia musieliśmy wcześnie wstać, ponieważ rozpoczynaliśmy szkolenie EVS w Sighnaghi.



Do Tbilisi na pewno wrócimy w grudniu przed Świętami. W planie mamy kąpiel w łaźni parowej, nocne odkrywanie miasta oraz poszukiwanie podarków. Jeżeli planujecie zwiedzanie Gruzji, nie możecie poprzestać tylko na Tbilisi. Lepiej odwiedzić jeszcze inne miasto, a najlepiej miasteczko dla porównania. 

Co jeszcze mogę napisać? Znów zaskoczył mnie transport publiczny w Gruzji. Przy okazji wycieczki do Batumi opowiadałam Wam o moim zaskoczeniu wynikającym z cen biletów na pociąg (bilet w pociągu tańszy niż w kasie). Zaskoczeń ciąg dalszy. Okazuję się, że cena biletu na kuszetkę w przedziale w powrotnym pociągu nocnym z Tbilisi do Ozurgeti jest niższa od biletu na miejsce siedzące w tym samym pociągu w odwrotną strone :O Bilet powrotny kosztował nas 11 lari. Czy ktoś mi to może wytłumaczyć. Crazy country, crazy people ;)