Po dłuższej przerwie od pisania, wracam zwarta i gotowa do opisywania moich przeżyć związanych z odkrywaniem Gruzji;)
Dzisiejszy
post będzie dotyczył wycieczki do Tbilisi i Rustavi. W listopadzie po
raz pierwszy odwiedziliśmy stolicę Gruzji, ale nie zdążyliśmy w pełni
skorzystać z możliwości jakie oferuje to piękne miasto. Wizyta w Tbilisi
była w zasadzie przy okazji, ponieważ naszym celem było zobaczenie
naszych znajomych ze szkolenia EVS, innych wolontariuszy, którzy
mieszkają w Rustavi. Z tego co pamiętam Rustavi znajduje się jakieś 30
km od stolicy Gruzji. Dla tymczasowego mieszkańca Ozurgeti, Rustavi
wydaję się być olbrzymim miastem, pełnym bloków mieszkalnych,
posiadającym komunikacje miejską, podzielonym na dzielnice... Znajduje
się tam również wiele restauracji, barów i klubów nocnych;) W trakcie
spaceru po Rustavi zdobyliśmy wiele ciekawych informacji od naszego
Przewodnika Mateusza. W czasach ZSRR Rustavi było jednym z największych
ośrodków przemysłowych regionu. Powstało tu wiele fabryk, hut stali i
żelaza, wybudowana ważną stację kolejową na trasie Tbilisi-Baku. Siłę
roboczą sprowadzono z innych, mniej przemysłowych regionów ZSRR.
Specjalnie dla tych robotników budowano wielkie osiedla mieszkalne. W
Rustavi nie znajdziemy raczej domków jednorodzinnych.
Po
zakończeniu
zwiedzania Rustavi postanowiliśmy pochodzić trochę po slackline.
Nasi znajomi również chcieli sprawdzić swoje umiejętności. Sami
byliśmy ciekawi jak nam pójdzie to spacerowanie po linie, ponieważ
z powodu pogody i obowiązków związanych ze sprzątaniem kina, od
dawna nie rozwieszaliśmy slackline'a przed blokiem. Ogólnie
stwierdzam, że nie było tragedii. Myślałam, że pójdzie mi
gorzej. Trochę upadków, walki na linie było, ale konsekwentnie
szłam do przodu. Tym razem próbowałam swoich sił na bosaka,
ponieważ na wyjazd uzbroiłam się tylko w buty górskie, które
zmuszona byłam ściągnąć. Za długo nie poćwiczyliśmy slack'a,
ponieważ było zimno a nasze żołądki puste;) Nasi gospodarze
wspaniale o nas zadbali w tym trudnym momencie zabierając naszą
grupę do restauracji gruzińskiej. Nie będę za bardzo w tym
miejscu rozpisywać się o potrawach gruzińskich. Wielokrotnie w
moich postach pisałam już na ten temat. Jedynym moim może
odkrywczym spostrzeżeniem jest większa różnorodność potraw w
większych miastach gruzińskich oraz inny smak i sposób podania dań,
które już próbowaliśmy w Ozurgeti. Zawsze jak idę do knajpy
gruzińskiej nie wiem co zamówić. Czy postawić na coś znanego mi już
bardzo dobrze i mieć pewność, że będzie mi smakowało czy
spróbować czegoś nowego ze wszystkimi konsekwencjami tego czynu?
Zazwyczaj kończy się na tym pierwszym wariancie. Nie inaczej było
w Rustavi. Standardowo zamówiłam odżachuri, czyli podawane z pieca
kawałki wieprzowiny z cebulką, papryką, czosnkiem oraz
ziemniakami. Na swoją
obronę mogę tylko powiedzieć, że rzeczywiście smakowało inaczej
niż w Ozurgeti. To co raczej się nie zmienia niezależnie od
miejsca, to cena dań w restauracji. Czy to Ozurgeti, Tbilisi czy
Rustavi, za przepyszną kolację z winem nie zapłacimy więcej niż
10-15 lari (20-30 zł). W trakcie kolacji miałam również okazję
spróbować nowej przystawki, a mianowicie pieczonych krążków
sera. Przypominało mi trochę naszego oscypka. Dobra, ale bardzo
słona przekąska. Do piwa jak znalazł;)
Jak już pojedliśmy i
popiliśmy, przyszedł czas na atrakcję wieczorne zorganizowane
przez naszych znajomych z Rustavi. Ale o tym może kiedy indziej...;)
W niedzielę po wspólnym
śniadanku w międzynarodowym gronie udaliśmy się z powrotem do
Tbilisi. Cel: zakupy świąteczne, wizyta w squacie stworzonym przez
naszych znajomych ze szkolenia EVS, lody i kawa w ulubionej kawiarni,
obiad w knajpie gruzińskiej oraz wisienka na torcie w postaci kąpieli
w gorących łaźniach siarkowych.
Po zostawieniu bagaży na
dworcu kolejowym, udaliśmy się na pobliski bazar. Wszystko można
tam dostać. Jednym słowem - mydło i powidło. My przede wszystkim
byliśmy zainteresowani czurczchelami (orzechy na nitce zanurzone w
soku winogronowym), skórami (sprasowany sok owocowy) oraz
rękodziełem (czarki i rogi na wino, magnesy na lodówkę, skarpety
wełniane). Wszystko oczywiście znaleźliśmy bez problemu, chociaż
czasami trudno było wybrać np. czurczchele biorąc pod uwagę
liczbę stoisk oraz asortyment. Jedno jest pewne. Tego
dnia na pewno sprzedawcy mieli z nas niezły utarg i wrócili
szczęśliwsi do domu. Mnie najbardziej urzekła Pani sprzedająca
skarpety wełniane. Jej całe stoisko składało się z dwóch
kraciastych, plastykowych toreb. Zakup wielu par skarpet niezmiernie
ją wzruszył. Przytuliła mnie mocno do siebie, a następnie
„pobłogosławiła” mnie po rosyjsku. Małe rzeczy cieszą. Było
mi miło, że mogłam komuś pomóc. Nic mnie to nie kosztowało. I
tak potrzebowałam tych skarpet, a dla niej było to niecodzienny
zarobek.
Kolejnym punktem programu
był wizyta u wolontariuszy ze szkolenia, którzy stworzyli squat w
miejscu dawnego hipodromu. Miejsce jest niesamowite! Z zewnątrz może
się wydawać, że jest zupełnie opuszczone, ale wewnątrz tętni
życiem. W trakcie naszego pobytu w squacie obserwowaliśmy wspólne
malowanie ścian farbami i sprayami (każdy mógł zostawić po
sobie ślad), trening/mecz Ultimate, przygotowywania do koncertu
reggae oraz gotowanie posiłku dla stałych bywalców squatu. Duże wrażenie
zrobiło nas zaangażowanie i przedsiębiorczość osób związanych z
tym miejscem. Czuć było pozytywną energię i atmosferę, która
działa jak magnes i przyciąga skutecznie ludzi do tego squatu. Można tylko pogratulować
naszym znajomym z Tbilisi takiego proejktu i przede wszystkim
skuteczności działania. Chcielibyśmy chociaż w połowie powtórzyć ich
sukces i stworzyć takie miejsce u nas w kinie, w Ozurgeti. Z
drugiej jednak strony mamy świadomość, że nie jest to do końca
możliwe. Tbilisi to nie Ozurgeti. Inna mentalność ludzi, inne
możliwości, inne potrzeby.
Dodatkową
atrakcję w trakcie naszego pobytu w squacie stanowił francuski
"nomada', który w drodze z Afganistanu przez Południowy Kaukaz zatrzymał
się w Tbilisi wraz ze swoim taborem (trzy dorosłe psy, dwa małe
szczeniaki, kury oraz wielbłąd).
Wizyta w hipodromie
trwała dłużej niż planowaliśmy, więc w pośpiechu udaliśmy się na
obiad do małej, gruzińskiej knajpki Racha Znajduje się ona w samym
sercu Starego Tbilisi. Jedzenie jest wyśmienite, tradycyjnie przyrządzane i tanie. Trzeba tylko upewnić się czy rachunek został
poprawnie podliczony.
Na deser udaliśmy się
do naszej ulubionej kawiarni Luca Polare. Szczególnie Wam polecam
spróbowanie lodów i gorącej czekolady. Niebo w gębie! Kawiarnia
znajduje się przy ulicy Leselidze jakby ktoś się wybierał kiedyś
do Tbilisi.
Na
koniec naszego
świątecznego weekendu zafundowaliśmy sobie relaks w tradycyjnej
łaźni. Można wykupić wstęp do publicznej łaźni albo wynająć
prywatne pomieszczenie. Wybraliśmy tę druga opcję. Łaźnie wynajęliśmy na
1 godzinę. W ramach tego czasu mogliśmy zażywać
kapieli siarkowych, wylegiwać się na krzesełkach, grzać się w
saunie, wykapać się, zamówić dodatkowo płatny masaż. Do łaźni
można wnieść własne jedzenie i trunki, tak więc jeśli ktoś z
was chciałby urządzić swoje przyjecie urodzinowe w Tbilisi –
taka łaźnia nie jest zlym pomyslem. Koszt wynajecia sali wyniósł
50 lari. Płacimy za pomieszczenie, a nie za liczbę osób.Naprawdę warto
zafundować sobie odrobinę luksusu;)
W drodze powrotnej do
Ozurgeti oczywiście nie obyło się bez przygód. Nasza ekipa nie
zdążyła na pociąg i musieliśmy zostać jeszcze jedną noc w
Tbilisi. Szczerze mówiąc jakoś wyjątkowo dobrze i z humorem
przyjęliśmy ten stan rzeczy. Z uśmiechem na twarzy zawróciliśmy
do centrum. Zdecydowaliśmy opłacić sobie jedną noc w hostelu
znajdującym się przy ulic Rustaveli. Dzięki temu mogliśmy
zobaczyć świąteczne dekoracje nocą, które wspaniale
komponowały się z mieniącym się na tysiąc kolorów Tbilisi. W
poniedziałek ponownie udaliśmy się na dobrze już nam znaną
stację kolejową.
Podróż pociągiem za
dnia ma swoje plusy i minusy. Możemy podziwiać niesamowite
krajobrazy przez okno oraz przekonać się dlaczego pokonanie trasy z
Tbilisi do Ozurgeti trwa tak długo. Nadal jest to dla mnie zagadką,
ale chyba jestem coraz bliżej odkrycia prawdy.;) Pomijając "zawrotną" prędkość pociągu, na pewno godzinne stanie na jedne ze
stacji oraz dwukrotne odłączanie i przyłączanie wagonów nie
przyśpiesza tej podróży;) Pociąg nocny oszczędza nam tych wszystkich atrakcji, ponieważ albo śpimy albo i tak nic nie widzimy
przez okno, więc nie mamy czym się denerwować – żyjemy w
błogiej nieświadomości;)
Po 10 godzinach podróży
pociągiem dotarliśmy w końcu do naszego Ozurgeti. Weekend spędzony
w Rustavi i Tblili był krótki, ale bardzo intensywny. Ciesze się,
że idea networkingu działa i utrzymujemy kontakt z innymi wolontariuszami EVS. Mam nadzieję, że na kolejne spotkanie nie
trzeba będzie długo czekać! Jeszcze raz chciałabym podziękować
naszym znajomym z Rustavi za wspaniała opiekę, a w szczególności
Przewodnikowi Mateuszowi za jego profesjonalne usługi;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz